O znaczeniu kart, w moich rozkładach
Kategoria: Tarot
Wielokrotnie chciałam ten temat poruszyć, ale myślę, że obecnie jest ku temu najlepszy z możliwych momentów. Mam wolną chwilę, zatem piszę...
Na początku swoich doświadczeń z Tarotem (nie mam na myśli tego, że zajmuję się Tarotem już z 20 lat), często i przede wszystkim „trzymałam” się znaczeń kart stricte książkowych. Do dzisiaj jednak, jest to dla mnie powiedzmy pewną bazą, ale już nie przykładam do tych „formułek” takiej wagi jak niegdyś. Może to, że intuicja rozwija się, jej rozwój przychodzi z czasem albo też w pewnym momencie, wręcz znudziłam się tym, co podstawowe i proste. Na pewno jednak obecnie, staram się nie przykładać aż tak wielkiej wagi do tego co„ustalone”. Dlaczego? Wielokrotnie zatem „łapałam” się na tym, że karty swoje, a moje "odczucia" też swoje i w rezultacie to jednak to drugie, miało słuszność. Cofając się w czasie, opowiem Wam, drodzy Czytelnicy, jedną z historii, która wydarzyła się nie tak znowu dawno. Był to dzień moich zaręczyn... Przed wyjazdem, rozłożyłam karty, aby z ciekawości zajrzeć, co tam dzisiaj nas czeka w związku z wyjazdem. Pamiętam doskonale, że rozkład na pierwszy rzut oka, nijak nie mówił o zaręczynach. Powiedzmy, że „na upartego”, karty sprzyjały dzisiaj, ale ślubowi, czy też np. wykładowi, lekcji, prelekcji. Można powiedzieć, że „niby” coś tam mówiły o tym, ale kierując się książkami i innymi źródłami, to nie było szans ku temu, aby dojść do tego typu wniosku. Kapłan w rozkładzie stał sobie samotnie, przy mniej przyjaznych kartach, zatem jakoś mimo wszystko nie miałabym, kierując się „formułkami” z książek przekonania, co do tego, co się ówcześnie wydarzyło. Moje odczucia było jednak inne. Wiedziałam w głębi, że właśnie dzisiaj, mój Ukochany mi się oświadczy. Kapłan niejako sprzyja wszelkim ślubom, porozumieniom i itd., ale cały rozkład nie „pachniał” ani trochę tego typu wydarzeniem. Przypuśćmy zatem, że pytamy o coś, co dopiero przez drugą osobę jest planowane. Co za tym idzie, rozkład mógł jeszcze nie „pobrzękiwać” o czymś pewnym, ale tutaj było inaczej. Rafał wszystko miał z góry zaplanowane, a i pierścionek przy sobie. Kiedy sobie w pełni uświadomiłam, że Kapłan się dzisiaj faktycznie "zamanifestował"? Kiedy Rafał przede mną uklęknął... Pamiętam też inną sytuację. Klientka pytała o to, czy mąż ją zdradza. Jeśli kierowałabym się (zaznaczam to ponownie) stricte opisami z książek, to na podstawie rozkładu, nie wyciągnęłabym wniosku, że jednak tak. Oczywiście, różne są źródła, każdy ma swoją „teorię”, ale rozkład wręcz pomijał jego zdrady. Która zatem z kart przyciągnęła moją uwagę? Dla znających karty Tarota piszę: 2 denarów. Dla mnie, ta karta pokazała wręcz trzymanie kilku srok za ogon, jak to się mówi. Miałam (niestety dla Klientki) rację, bo faktycznie tak było. Reszta kart w rozkładzie, była (o dziwo) bardzo niepozorna… a jak się potem okazało, ten drugi denarek, był też i... drugą żoną. 2 denarów, jakże niepozorna i mało poważna karta, która często sugeruje równie „niewinnych pozorantów”, pisząc ironicznie... Jakże mądre zatem jest określenie: „tarot intuicyjny”. Gdyby faktycznie było to takie proste: nauczyć się znaczeń kart i wróżyć. Trochę odbiegnę od tematu, ale chciałam wtrącić jeszcze parę słów na temat metod pracy. Ja mam swoją „wypracowaną” metodę, gdzie nie pozwalam innym osobom, w tym również Klientom, dotykać moich kart. Brzmi dziwacznie, ale działa. Na jednej z imprez, na którą mnie zaproszono w wiadomym charakterze, organizator zapytał mnie, czy może sprawdzić swoje umiejętności. „Złamał” zatem moje zasady i wybrał sobie kilka kart z mojego „wachlarza” i poprosił mnie o ich interpretację. Jakie to były bzdury, moi drodzy Czytelnicy! Za chwilę zatem ja, ponownie, według własnej metody, wyciągnęłam kilka kart (swoimi dłońmi) i zaczęłam interpretować. Oczywiście, interpretacja była w pełni zgodna z faktami. Celem tego felietonu (o czym już kiedyś pisałam), nie jest to, abym sama siebie zaczęła wychwalać (czego, pisząc szczerze: nie lubię, nie praktykuję i nie szanuję, ani u siebie, ani u innych osób), ale właśnie to, aby wierzyć, ufać swoim odczuciom, swoim metodom pracy, które są często nawet dość "dziwaczne". Nie na tym to polega, aby biorąc za wzór czyjąś osobę, ubierać się jak ona, czy też próbować mówić jak ona, pracować podobnie do niej, w skrócie: upodabniać się do niej. Nie będę tutaj robiła wykładu na temat kompleksów i tej całej reszty (to zresztą nie moja rola), ale napiszę tylko, że „sztuką” jest zaistnieć jako indywidualność. Żadne to jednak odkrycie, patrząc na tyle osobistości, z których każda, jest na swój sposób absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna, co nie oznacza, że gorsza.